niedziela, 4 listopada 2012

Przedzimie w niebie

Ostatnio mamy z Panem Mężem pełne ręce roboty- komputery psują się jak zaklęte, rzecz jasna wszystkie na raz, co z reguły bywa okazją, pretekstem, czasem nawet przymusem do przekopania się przez setki zdjęć, dokumentów i innych bogactw zero-jedynkowych. Jesteśmy zapobiegliwi- aż nad to, jak widać- kopii zdjęć z naszego ślubu mieliśmy aż siedem, rozrzuconych po komputerach- tak na wszelki wypadek. Pan Mąż dzielnie poświęca godziny swojego skromnego wolnego czasu na "naprawy".
Na drugim biegunie wciąż jednak proszą się o uwagę moje dekoracyjne plany, szczególnie te dotyczące sypialni. Z racji skromnego metrażu na zbyt wiele szaleństw nie ma tu miejsca, nieuchronnie doprowadziłabym bowiem do zagracenia przestrzeni. Diabeł jednak tkwi w szczegółach! W tym wypadku utkwił w starej ramie, która przeszło cztery lata na strychu czekała na swoją kolej w renowacyjnych zmaganiach. Wreszcie doczekała się: oczyszczenia, odtłuszczenia i pomalowania. Efekt, wraz z resztą "projektu" wygląda następująco:






Ramę dostałam od mojego wujka, miał nadzieję, że odnowię prastary gipsowy ornament, niestety ząb czasu wgryzł się w to cudo zbyt głęboko. Rzeźbienia sypały się po prostu w rękach, zmuszona więc byłam poprosić Pana Męża o oczyszczenie z nich ramy. Było mi, przyznam, bardzo szkoda, nie miałam jednak żadnego pomysłu na sposób zachowania tych zdobień. Próba odlania negatywu jakąkolwiek techniką zakończyłaby się fiaskiem, skoro samo "odkurzenie" powodowało odkruszanie się delikatnej warstwy gipsu od drewna. Kiedyś musiała być naprawdę piękna... Mam nadzieję, że przynajmniej w ten sposób zyska nowy urok.

Na strychu znalazłam też coś, co w moim odczuciu świetnie się komponuje z nowością na ścianie! Oto stary telefon i walizka z historią rodzinną w tle:







Do starych walizek zawsze miałam słabość. Jeszcze w moim pokoju w domu rodziców miałam jedną, Bóg wie jak starą! Ciągle ją mam, ma jednak troszkę inne wymiary, zdecydowaliśmy się więc na alternatywny skarb niegdyś należący do Taty Pana Męża. Przyjechał z nią spod Białegostoku, wioząc do Łodzi prawie cały swój dobytek. Prawie- bo parę innych drobiazgów miał jeszcze w małym kuferku, a serce już dawno w Łodzi przy Mamie Pana Męża... Miłość jaka ich połączyła jest bardzo wielka, bo Tata Pana Męża zostawił wszystko, żeby spędzić resztę życia z dziewczyną, którą znał bardzo krótko, ale którą pokochał zbyt mocno, żeby zostawić. Na szczęście!

Poza sypialnianą rewolucją nowości również pojawiają się w salonie. Po pierwszym śniegu jakoś podświadomie nastawiam się na zimowe fale, niedawny jesienny stroik zastąpiła armia białych jak śnieg świec:



Obok lampionu z lampy naftowej również pojawiła się nowa świeca, ciągle jednak w jesiennym klimacie- sowa! Dla mnie wpisuje się ona równie dobrze w zimowe nastroje. Wieczorem wygląda po prostu fenomenalnie, wprowadza w progi nieba nutkę tajemniczości... Sowy to naprawdę piękne ptaki, chociaż mają w sobie (nie licząc mądrości, której są symbolem) jakieś niewytłumaczalne konotacje z magią i pogaństwem. Na pewno źródłem są legendy i podania, ale nawet bez wgłębiania się w ludowe baśnie, większość z nas po prostu  to czuje- może to dlatego, że sowa to "orzeł nocy", tej ciemnej, zimowej, nieprzeniknionej...?



Zimową aurę ogrzewa cudownie drewno, najlepiej to w kominku! My niestety takiego luksusu nie posiadamy, jednak miłość Pana Męża do drewna wreszcie i tu znalazła spełnienie- dostałam w prezencie świecznik na tealight'a wyciętego z konaru śliwy:




Obiecane mam następne takie "cacka"! Nie mogę się ich doczekać, chociaż obiecałam sobie (postanowienie przed-noworoczne), że postaram się wykazywać więcej cierpliwości. Niestety ochota do zmian i przeróbek jest u mnie nieposkromiona- pozostałość po studenckich czasach, kiedy godziny z pędzlem w ręku były najzwyczajniej normą a modele semestralnych projektów powstawały z najdziwniejszych materiałów- od styropianu gładzonego szpachlą samochodową po ciętą brytfannę do ciasta i węże wodociągowe... Piękne czasy.
W trakcie komputerowych porządków przypomniały mi się najciekawsze projekty, w tym film wykonany w pracowni komunikacji wizualnej. Oglądając go miałam łzy w oczach, przez parę sekund wróciła do mnie beztroska tych dni i do samego szpiku zatęskniłam za trzema akademickimi przyjaciółkami- bohaterkami filmu, które do dzisiaj zajmują szczególne miejsce w mojej pamięci, nawet pomimo faktu, że nasze drogi się właściwie już rozeszły...

Nostalgicznie życzę Wam, moi drodzy, udanego niedzielnego wieczoru...
A la prochaine!



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Zaczynam się powoli zastanawiać, gdzie to wszystko się mieści ;)

k..

ola pisze...

Och, wiesz jak to jest w niebie- szuflady nie mają dna:D