środa, 31 października 2012

Dom pełen światła

Wieczory robią się coraz dłuższe, ciemniejsze i chłodniejsze, niczym dziwnym jest więc potrzeba ocieplenia domowej atmosfery "rozgrzewającymi" dodatkami. Najmilszy dla mnie moment to jednak chwila, w której rozbłyska światło, bardzo go w tym roku potrzebuję...

Pan Mąż pracuje cały dzień. Wychodzi, kiedy jeszcze świt nie rozbudził się na dobre, przyjeżdża, kiedy na ulicy już dawno palą się miejskie latarnie. Czekając na niego zapalam świece, ale nie tylko dla ukojenia własnej niecierpliwości jego cudownego towarzystwa- chcę, żeby przechodząc obok naszego wspólnego okna już wtedy czuł się w domu, zanim przestąpi jego próg. Chcę, żeby poczuł ciepło panujące w naszym niebie i złote światło lamp i świec rozpraszające nieprzyjemny mrok na zewnątrz.



Właściwie przez cały czas, od kiedy zamieszkujemy połowę drewnianego domku prawie na końcu łódzkiego świata, nasza przestrzeń zaczynała się dla mnie za drzwiami salonu. Korytarz, który trzeba wcześniej przemierzyć, żeby znaleźć się w naszym przytulnym mieszkanku był w moim pojęciu nieważny, funkcjonował jako 'ziemia niczyja"...aż do teraz. Z potrzeby witania mojej drugiej połówki najcieplej jak potrafię powstał kącik przed niebem:




Popołudniu, kiedy już kończy się dzień, światełko w korytarzu rozbłyska, by zgasnąć dopiero rano. Kącik czeka jeszcze tylko na jeden element- drewnianą tabliczkę witającą gości, którą ozdobię typografią i ilustracjami jak tylko Pan Mąż wytnie dla mnie deskę o upragnionych proporcjach.

Ciepło to dopiero połowa radości. Wspaniale, kiedy jest jeszcze miękko- kiedy owinąć się można ciepłym kocem lub wełnianym swetrem i cieszyć oko dodatkami kojarzącymi się z miękkością. Wieczorami z resztek od zasłon z sypialni szyję serduszka-poduszeczki i woreczki z Pot-Pourri, by z ich pomocą miękły kanty półek i parapetów:




  
 

 
Marzę, żeby usiąść w końcu przy maszynie do szycia i spełnić jeszcze kilka domowych pragnień... Na początek zacznę jednak do dużego kubka mocnego Earl-Grey'a...

Miłego wieczoru!

niedziela, 28 października 2012

Święto bieli

Tegoroczny pierwszy śnieg idealnie wpisał się w tym roku w moją potrzebę światła i czystości, jakie kojarzą się z jego bielą... Zimno jest jak co roku, nie zmieni tego śnieg, może tylko upiększyć krajobraz, chociaż muszę przyznać, że jesień w tym roku, choć krótka, była naprawdę piękna! Codzienny obowiązek spaceru z Pieszczochem sprawił, że rytm pór roku i zmian jakie przynoszą nie był dla mnie zaskoczeniem. Przeciwnie- ze spokojem poddawaliśmy się mu razem z Maleństwem i cieszyliśmy się z wszelkich niespodzianek, stąd również potrzeba dekorowania domu zgodnie z tempem wyznaczanym przez naturę.

Biel jest jednak wewntrzną potrzebą. Postanowiłam powiedzieć to głośno- to nie był najlepszy rok. Było w nim dużo bólu i łez, chociaż wiele też bezgranicznego szcześcia, rzecz jasna z powodu przyjścia na świat Pieszczocha. Nie zapomnę do końca życia tego uczucia jakie towarzyszyło mi na sali operacyjnej, kiedy najwspanialszy pan doktor pod słońcem wyjmował z mojego brzuszka MOJE DZIECKO.... ...i jak się czułam mogąc przytulić policzek do jego maleńkiego ciałka. Pieszczoch nie płakał, jego pierwszy krzyk usłyszałam dopiero podczas oceny jego zdrówka w pierwszej minucie życia. Potem spotkaliśmy się po raz pierwszy i znowu ucichł, kwilił tylko cichutko, jakby chciał powiedzieć "poznaję Cię i już Cię kocham". Popłakałam się i drżącym głosem powiedziałam "ja Ciebie też". ...i byłam pewna, że było warto przeżyć wszystko, żeby go zobaczyć... 

...znowu płaczę...ale ze szczęścia...

Nic, zmieniam temat, jakoś "zboczyłam z trasy", ale nie potrafię wykasować tych paru zdań.

Ekhm...!

Obiecałam zaprezentować mój biały zestaw nad kuchenką! Wywiązuję się więc z obietnicy, przepraszam za koślawość zdjęć, ale dzisiejszy post powstaje nie na moim komputerze i nie mam jak ich nawet wyprostować:
 



 Prezentuję też przemalowaną doniczkę; jak ja lubię teraz ten kącik!




Popołudniowy spacer z Pieszczochem i Panem Meżem był wspaniały! Koła wózka uparcie grzęzły w pół-stopniałym śniegu, ale powietrze było cudowne! No i towarzystwo najlepsze pod słońcem. W pewnym momencie było nas nawet czworo! Oto nasz "chwilowy towarzysz":

 
Piękne futerko kotka i jego półdziki chód do złudzenia przypominały sylwetkę mojego niedawnego podopiecznego, Olgierda! Strasznie za nim zatęskniłam, postaram się zajrzeć do dziadków we wtorek...

Na rozgrzanie zrobiłam dla Pana Męża dyniowe placuszki z chilli, cynamonem, imbirem i kardamonem. Jedliśmy je ze spadziowym miodem i...kapką śnieżnobiałej śmietanki:





Bon appetit et a la prochaine!

sobota, 27 października 2012

Życie unplugged.

Kiedy już wszystko zdaje się osiągnąć spokój i stabilizację, coś nagle się dzieje, POP!....i ktoś wyciąga wtyczkę, wszystkie plany stają w gruzach.
Źle? Niekoniecznie, oczywiście wszystko zależy od sytuacji.

Ostatnie dwa dni przyniosły wiele niespodzianek- niektóre z nich dotyczą nie tylko nas, bo zima w tym roku "zaskoczyła" nas wszystkich, i nawet jeśli słyszeliśmy w radiu czy telewizji o nadciągających sobotnich śnieżycach, to jakoś nikt nie chciał tym zapowiedziom szczególnie wierzyć i ciągle w myślach słyszał liście szeleszczące pod stopami podczas popołudniowego spaceru. Ja i Pieszczoch zareagowaliśmy na tę zmianę wręcz euforycznie i przywitaliśmy pierwszy śnieg radosnymi podskokami dookoła domu.

Wczorajszy dzień zaczął się jednak od...braku prądu, znów- zapowiadanego, jednak informacja ta nie została przez nikogo zapamiętana i spowodowała wiele uniedogodnień. Niemożliwe było osiągnięcie gładkiej konsystencji przecieru dla Malucha, przygotowywanego z resztą nastrojowo przy świecach. Pieszczoch przyjął to z godnością i ze skrzywioną miną dzielnie przełykał warzywno-mięsną miazgę, w desperacji ubitą w moździerzu.


Kiedy Maluch wybrał się na pośniadaniową drzemkę moje myśli krążyły ciągle w okół nowego nabytku- kuchennych wieszaczków nad kuchenką. Wiedziałam jak chcę je uzupełnić, ale forma narzuciła się sama podczas drugiego śniadania- postanowiłam wykorzystać starą drewnianą deskę do krojenia- przyszedł w końcu "jej czas", a w szufladzie leżały nowiuśkie, niecierpliwie czekające na swój udział w kuchennym życiu naszej małej rodzinki. Przy malowaniu zachwyciły mnie jej nierówności i stare nacięcia, cieszyła wewnętrzna świadomość, że piękno tego przedmiotu tkwi również w tym, że jest z nami od zawsze i zyska nowe życie jako przedmiot dekoracyjny.


Prądu ciągle nie było a ja miałam ochotę na skrystalizowanie pomysłu na napis na pomalowanej desce. Chciałam, żeby było to coś związanego z jedzeniem, żałowałam więc, że nie mam możliwości poszukania inspiracji w internecie. Może to lepiej- zaczęłam z braku innego pomysłu w ciszy i półmroku wertować książki kucharskie. W końcu trafiła mi do ręki książka "Smaki świata"- piękna i cudownie ilustrowana tysiącem fotografii. Wśród nich trafiłam na obrazy z Paryża- ulicznych kafejek i eleganckich restauracji...
Wsiąkłam.
W jednej sekundzie przypomniał mi się cały miesiąc miodowy z Panem Mężem- właśnie w Paryżu. Wróciły do mnie nasze wędrówki, naleśniki kupowane na ulicy u przesympatycznego Francuza, moja łamana francuszczyzna, którą próbowałam wykorzystać na każdym kroku, romantyczne wieczory i odświętna, pożegnalna kolacja... Wstyd przyznać, ale poryczałam się jak nastolatka, znowu chciałam tam być, zabrać Pieszczocha i pokazać mu to wszystko, wszystkie miejsca, które zapamiętałam...

Po paru chwilach wiedziałam już, co będzie na desce. Po piętnastominutowej walce z mazakami powstała nowa dekoracja kuchni, o proszę:



Tego wieczoru przemalowałam także doniczkę stojącą obok lampki naftowej- prawo serii- zmieniam jedną rzecz, to w oczy rzuca się coś innego, dopiero po zmianach. Jest teraz również biała; żałuję, że nie mogę pochwalić się dziś zdjęciem, zrobię to jutro razem z prezentacją innego przedmiotu, który zawiśnie obok deski (dziś jest to niemożliwe- Pieszczoch śpi zbyt smacznie, żeby go budzić pukaniem młotka w ścianę).

Rano dzień przywitał mnie kolejną niespodzianką, tym razem autorstwa Pana Męża- drogie Panie, kolejny raz spełniło się jedno z naszych marzeń- śniadanie do łożka!


Bardzo się cieszę, że taca się tak przydaje! Słodycz pomarańczowej konfitury smakowała obłędnie w takim podaniu. Panie Mężu...jesteś idealny, mówiłam Ci kiedyś?

Po śniadaniu zabraliśmy się za ciasto (dziś Maluch kończył osiem miesięcy i spodziewaliśmy się dziadków na kawie) i porządki. W efekcie jednej z kolejnych wypraw na strych Pan Mąż przyniósł mi malusieńkią zniszczoną patelnię, z której zrobiłam komplecik do deski:


Jutro obiecuję zamieścić cały zestaw! A dziś...to chyba już wszystko:)

Bonne nuit!


czwartek, 25 października 2012

Kiedy dziecko śpi...

...to mama szaleje! Na szczęście tylko twórczo, a niezależnie od efektu jest to zawsze przyjemność.

Pisałam niedawno o lampie naftowej, którą Pan Mąż wygrzebał ze strychu, po tym, jak dojrzałam identyczną na pchlim targu. Jej kolor jednak średnio mi ciągle leżał, więc postanowiłam go dzisiaj zmienić. Oto lampka w nowym wydaniu:




Nowością w naszym małym niebie są także wieszaczki nad kuchenką. Szukałam czegoś, co wreszcie pozwoliłoby kuchennym rękawicom uniknąć bezładnego krążenia po kuchni. Wreszcie mają miejsce, które współgra (mam nadzieję) z zabytkowym kredensem po babci Pana Męża, który do upadłego odnawialiśmy jeszcze przed ślubem:



A oto kredens:



Pan Mąż niemal codziennie odkrywa jakieś zmiany. " -A nie umiesz odpocząć czasem, kręgosłup mniej boli po całym dniu..." "-Umiem...tylko nie chcę...z resztą i tak już nie ma nic do przemalowania". Nie kłamię- (w tym momencie) nie ma. Przemilczę też dziewiarskie plany na weekend... :)

Miłego wieczoru!

środa, 24 października 2012

Drobiazgi

Budząc się, słyszałam jak Pan Mąż odjeżdża sprzed naszego domku z niebem. Maluszek kręcił się cichutko w łóżeczku, więc wstałam, żeby przygotować mu mleczko, a tu...piękny wschód słońca! Podziwialiśmy go z Pieszczochem ładnych parę chwil...



Kiedy synek zarządził poranną drzemkę nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Przestawiałam przedmioty z jednego miejsca w drugie i sprezentowałam kawałek koronki nowej roślince od Pana Męża- kawie arabskiej. Taca też doczekała się kokardki i koronkowego sąsiedztwa:



Gazetownik też nie dawał mi spokoju...miałam go pomalować raz jeszcze, ale...jakoś tak...nie wiem, czy w końcu to zrobię i na pewno nie z powodu braku czasu czy ochoty- spodobały mi się te niedociągnięcia, taki lekki shabby chic. Efekt dopełniło szklane serduszko z Pot-Pourri roztaczające w kąciku do czytania delikatny zapach lawendy:



Myśląc o shabby chic mam jednak mieszane uczucia. Lubię bardzo taką stylistykę, uwielbiam spędzać godziny w herbaciarniach i kawiarniach tak urządzonych, ale chyba nie potrafiłabym być shabby-chicową maniaczką. Być może ten dystans spowodował straszny kontrast pomiędzy tymi samymi kawiarnianymi wnętrzami rano i wieczorem (bo w takich miejscach ucząc angielskiego bywałam często w bardzo rożnych porach) - wieczorem, przy delikatnym jazzie sączącym się z głośników było cudownie...ale już rano po nastroju nie było śladu i wszędzie panował brud, kurz i rozpruta tapicerka... Dodatki są piękne, jednak co za dużo to nie zdrowo, szczególnie dla kogoś, kto ciągle widzi coś do poprawiania, odnawiania i przestawiania:) Bałabym się, że piękno przestałoby być pięknem tylko zwykłą graciarnią...no i Pan Mąż z pewnością by się wyprowadził! Czasem wprowadzam takie dodatki, ale z dozą ostrożności, sparzona wspomnieniem takich miejsc...

Jakie jest wasze zdanie...?

wtorek, 23 października 2012

(przed)PREMIERA

Chyba pospieszyłam się ze wczorajszą deklaracją, że dziś uda się zaprezentować wszystkie odnowione skarby... Przyznam, że nie przewidziałam, że farba najzwyczajniej w świecie nie doschnie i utrudni szlifowanie papierem ściernym... Nic to! Postanowiłam się nie załamywać, nie psioczyć na wilgoć w powietrzu i...zrobić PRZEDpremierę tylko dla Was, a co! Zabrałam niedoschnięte i ciągle lekko lepkie sprzęty do salonu, po czym zrobiłam im taką oto małą nieprofesjonalną sesję:



Ramki na szczęście już doschły, nie mam jeszcze zdjęć, które będą w nich docelowo oprawione- postanowiliśmy z Panem Mężem zamówić "paczkę" 200 fotek z tych które mamy, trzeba jednak w tym celu przejrzeć jakieś 3tys zdjęć jakie zgromadziliśmy od pojawienia się Pieszczocha na ziemi...zostało ostatnie 200 do przebrania. Efekt na pewno będzie przyjemny- najprzyjemniejsze w tym "efekcie" będzie pewnie ciągłe przeglądanie!



A propos Pieszczocha, pojawił się w naszej wspólnej sypialni mały, ale za to bardzo męski akcent- prezent od mojej mamy dla moich mężczyzn, który wyszperała w Home&you - wieszaczki:



...a Pieszczoch patrzy tylko na to wszystko zdziwiony, a oczka, które po wstaniu spod kocyka tak słodko przeciera, zdają się mówić: "...oooooooooj, mama, co jeszcze wymyślisz...?!"   ...-no przecież muszę się czymś zająć, kiedy śpisz!

Magicznego wieczoru!

poniedziałek, 22 października 2012

Wieści z frontu renowacyjnego...!

Zainteresowanym losami tacy, gazetownika i ramek donoszę: prawie skończone!

Taca już czeka na premierę, ramki dosychają spokojnie, tylko gazetownik czeka na finałowe pociągnięcie papierem ściernym i ostatnią warstwę farby. Jutro zdjęcia gotowych przedmiotów, a dziś migawki z prac renowacyjnych:





Malując w ganku moje skarby słyszałam jak babcia Pana Męża słucha Chopina w sąsiedniej części naszego "bliźniaczka". Przypomniały mi się emocje podczas ostatniego Konkursu Chopinowskiego, który obejrzałam w praktycznie w całości dzięki internetowym transmisjom. Opuściłam tylko parę występów, więc kibicowałam całym sercem, kiedy grały moje dwie faworytki. Jedną z nich była Polka Joanna Różycka- do dziś nie mogę zapomnieć jednego z jej występów. Kiedyś można go było znaleźć na YouTubie, ale dziś mi się już to nie udało...
Płakałam przy dźwiękach jej fortepianu i trzęsłam się w mieszaninie skrajnych emocji. Strasznie przykro mi było, kiedy okazało się, że nie przeszła, ciągle wydaje mi się to niesprawiedliwe, chociaż...wygrała moja druga ulubienica! Moja sympatia dla Rosjanki Avdeevej była w domu rodzinnym kontrowersyjna. Moja mama skończyła szkołę muzyczną i sama pięknie grała, tak więc temat pianistów u mnie w domu był naprawdę poważny. Rodzice kibicowali Ingolfowi Wunderowi, kiedy odpadli ich polscy faworyci- koncert finałowy był więc dla nas wszystkich bardzo emocjonujący.

Pani Avdeeva zagrała pięknie...ale to przy tym wykonaniu również popłynęły mi łzy, jednak nie z powodu wydźwięku tego utworu:



Żałuję, że nie potrafię grać, chociaż mam za sobą trzy lata nauki w dzieciństwie... Mam nadzieję kiedyś się jednak nauczyć. ...może na emeryturze...?

Miłego wieczoru!

niedziela, 21 października 2012

Powroty

Lubię to świeże spojrzenie na scenerię naszego życia, kiedy do niej wracamy, nawet po krótkiej nieobecności... Dwudniowa wizyta u mojej mamy pozwoliła mi zachwycić się moim niebem i nabrać nowego rozpędu do nadawania mu coraz to nowszych twarzy. Jesienna aura wciąż wciąga, szczególnie kiedy za oknem panuje ta najpiękniejsza z jesieni- złota i polska, więc z zamiarem dalszego jej celebrowania wybrałam się z Panem Mężem w sobotni poranek na rynek po...małą dynię, z której zrobię halloweenowy lampion! Samo Halloween nie obchodzi mnie w ogóle, ale dynia jako lampion ma szczególny urok i nawet jeśli nijak się ma do naszej tradycji, to nie potrafię sobie jej odmówić.
Kiedy Pieszczoch spał dzisiaj słodziutko w ciągu dnia, powstała taka oto nowa "ozdóbka":


Razem z dynią stanęła wykorzystana na nowo lampka naftowa w kolorze granatowym. Pan Mąż wyszukał ją dla mnie w nieprzeniknionych czeluściach strychu. Kolor raczej nie razi, ale wolałabym, żeby bardziej zharmonizowała się z kolorystyką pokoju, więc zastanawiam się, czy jej nie pociągnąć pędzlem...?



Co do dyniowej kuchni, to nie ma wątpliwości, że jest jej tysiąc odmian- na słodko, orientalnie, na ostro...a ja z Panem Mężem najwierniejsi jesteśmy prostym cynamonowym placuszkom dyniowym z kwaśną śmietanką. W zeszłym roku zjedliśmy ich całe kilogramy, przekładając od czasu do czasu jadłospis wariacjami typu tarta dyniowa z selerem naciowym. Z dyni "ozdóbkowej" słodkiego, pomarańczowego miąższu nie było wcale, ale w spiżarce czeka już jeszcze jeden "nieco" bardziej okazały okaz- plackowy start zaplanowaliśmy na czwartek...mmmhmmm!

Niedzielny poranek również spędziliśmy zakupowo. Na pchlim targu wyszperałam do przeróbek takie skarby:


Drewniany gazetownik  i tacę za grosik przemaluję na biało. Pan Mąż dzielnie pracował dzisiaj nad ich odświeżeniem- wszystko, żeby już jutro pojawiła się na nich biała farba. Malutka taca na razie została tylko porządnie umyta i służy jako element jesiennego stoika:


Zmiana właściwie żadna, ale po prostu cieszy. Nie mogę doczekać się odnawiania zdobyczy! Przyznam, że części nie ma na zdjęciach, ale pojawią się przy premierze starych-nowych sprzętów. Kupiłam cztery drewniane ramki na zdjęcia i...stary, niemiecki notatnik...oj, z duszą! Planuję w nim trzymać ukochane przepisy, których nie ma w moich książkach kucharskich.

Lubie pchle targi i drugie życie przedmiotów- nie dość, że wydajemy mało, to jeszcze często znajdujemy coś naprawdę wyjątkowego, lub czynimy je takim przez nasze działania. Znowu- uwielbiam Ikeę, naprawdę! Bez niej załamałyby mnie koszta urządzania pokoju dla synka...ale...czy nie jest miło mieć w okół siebie coś zupełnie innego niż wszyscy...?

Krótka refleksja na koniec- prawem jest już chyba, że nigdy nie ma pod ręką tego, co akurat potrzebujemy! Dziś ominęła mnie okazja uwiecznienia cudownych kadrów z okna samochodu, kiedy jechaliśmy z Panem Mężem na pchli targ. Mgła podnosiła się dopiero z pól i owijała ziemię delikatnym, mlecznym puchem. Doznanie niemal surrealistyczne- to jak sama natura w ciągu sekund zmienia swój obraz. Naprawdę żałowałam, że aparat został w domu. Pieszczoch za to ma już chyba dość bycia ulubionym tematem mamy-paparazzi:


Miłego tygodnia życzymy!