środa, 10 października 2012

Zielono mi...

Stało się.

Od dziś już wszystko będzie inaczej, wszystko zyska nowy sens i wymiar- od dziś uchylam drzwi mojego nieba.



Jakie jest?



Kolorowe i pachnące, pełne perłowego śmiechu mojego syna, ciepłego światła i...małych detali, o których chcę opowiadać. Dziś na zielono:) Uwaga...! Start!


........................




Od niedawna moją pasją stał się mały domowy ogródek. Nigdy nie przywiązywałam wagi do roślin w domu, uznawałam to raczej za niewytłumaczalny obowiązek mojej mamy, która wypełniała go dość chaotycznie- co ciekawe, z pożytkiem dla roślin, bo rosły jak szalone:) Po pojawieniu się w domu trzech puchatych kotków, rosliny trzeba było jednak zlikwidować, bo chętnie urządzały sobie z nich poobiednią sałatkę ku przerażeniu domowników (jak się okazało, rośliny takie jak na przykład azalia są dla kotów trujące...!). O pięknej, domowej zieleni zapomnieliśmy wszyscy.

W moim własnym domu od samego początku mieszkał z nami kot Olgierd. Odziedziczony po panieńskich czasach, został mimowolnie przesadzony z korzeniami na nowy grunt mojego małżeństwa. Nie miałam wątpliwości, że zostanie panem na włościach i tak się właśnie stało- znowu o roślinach nawet nie pomyślałam. Kiedy zaszłam w ciążę ciągle planowałam go z nami zostawić, próbując przekonać męża, że nasz mały, pręgowany dzikusek okaże się oazą spokoju i pluszowym puszkiem-okruszkiem dla naszego dziecka. To przekonanie rozwiał kapryśny atak Olgierda na moją rękę, która ślady po tym nierównym w siłach starciu nosi do dziś. W ten oto sposób Olgierd sam skazał się na banicję w domu moich dziadków, którzy rozpieszczają go bardziej niż wnuki, a Olgierd (niewzurszony) pozostaje nieczuły na ich starania i złośliwie nie chce przytyć. Przez długi czas dalej podświadomie wykluczałam rośliny z opcji poprawy wyglądu mojego nieba- olśnienie, że w końcu mogę je mieć, bez obaw o groźbę nieumyślniego spowodowania tragicznej śmierci kota, przyszło jakieś pół roku po urodzeniu dziecka. Przełom wywołał smętny widok oklapłego skrzydłokwiata- prezentu od cioci, którego chowałam przed Olgierdem (i światłem słonecznym) przez trzy katorżnicze lata na wysokim segmencie. To koniec - pomyślałam, szczerze żałując niewinnych listków, i w akcie zadośćuczynienia zrobiłam wszystko, by roślinkę odratować. Dziś stoi dumnie w rogu pokoju- rozbuchana zielenią i wypuszczająca coraz to nowsze liście...




Historia skrzydłokwiata łączy się w jeden botaniczny dramat z dwiema roślinkami otrzymanymi od mojej Teściowej- szczęściem, były to dwa sukulenty, którym łatwiej było przeżyć niewprawną rękę początkującej gospodyni:




Moją nagłą troskliwość bardzo czułym gestem docenił Pan Mąż- dostałam od niego pięknego, bielutkiego cyklamena, który po dziś dzień (czyli jakieś dwa miesiące) kwitnie na wyścigi i co chwila rozwija przepiękny biały pączek... Rozrósł się niemal dwukrotnie i pozostaje moją wielką dumą (moja mama: "- Ooooooooooo nie, to zaraz padnie, takie roślinki to się sprzedaje w kiepskiej ziemi i byle kwitły w markecie, aż ktoś je kupi a po dwóch tygodniach wyrzuci." . Teściowa natomiast, na widok mojej opieki nad roślinką, podjęła subtelną krytykę: "- Oj, ale takie kwiatki to lubią wodę w podstawce i suche powietrze, bez zraszania, trudna roślinka, nie wiem czy wytrzyma...". No nie wiem- wody w podstawce non-stop nie ma, i zraszam go codziennie po listkach i rośnie...hmmm....!). Nie mnie oceniać:




Kolejny okaz do domowego ogrodu zakupiłam sama- był to bladofioletowy wrzos, który cudownie podkreslił nadchodzącą jesień, również w moim niebie:



Powoli można było zaryzykować swierdzenie, że odbiła mi botaniczna palma- co nie omieszkał podkreślić Pan Mąż- kupując mi właśnie palmę... kokosową! Taka ilość nowych podopiecznych sprawiła, że zaczełam żywo interesować się wymaganiami każdej z roślin i przypadkowo natknęłam się na temat roślin oczyszczających powietrze. Okazuje się, że prym w tej dziedzinie wiedzie palma areka (Dypsis lutescens lub Chrysalidocarpus lutescens), sansevieria (czyli popularna wężownica lub języki teściowej) i epipremnum. Mam malutkie dziecko, więc oczy zaświeciły mi się na myśl, że mogłabym poprawić jakość powietrza (nawet minimalnie) mojemu szkrabowi, dlatego z miejsca zażyczyłam sobie arekę. Tu znowu do akcji wkroczył Pan Mąż (naprawdę zastanawiam się czasem jak wielkie trzeba mieć serce i ile w nim miłości, żeby z taką dozą zrozumienia traktować większość zachcianek żony...ech, Panie Mężu, jest Pan doskonały!). Moja druga połówka trafiła do pięknej łódzkiej kwiaciarni, w której niczym w egzotycznej oranżerii pną się i wiją cudowne okazy. Tam też zakupił dla mnie (troszkę na odratowanie) palmę, którą pan sprzedawca oddał prawie za bezcen i podobno była to własnie areka. "Trochę dziwna" - stwierdziłam, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, ale nie uczepiłam się w myślach tych podejrzeń i zabrałam się za przesadzanie pacjentki do nowej donicy. Trzy dni później olśniło mnie nad fliżanką zielonej herbaty- "przecież to daktylowiec!!!!". Ale czy na pewno? W końcu żaden ze mnie botanik... I tu postanowiłam się zwrócić do jedynego znanego mi profesjonalnego źródła w tej dziedzinie- łódzkiej Palmiarni! Napisałam na podany na stronie adres przdydługiego maila z prośbą o pomoc w identyfikacji delikwentki i nie zawiodłam się wcale! Jak na pasjonatów przystało, znalazła się wśród pracowników Palmiarni osoba, która odpowiedziała mi niemal natychmiast (dziękuję!!!!!!!!!!!)...i potwierdziła moje podejrzenia- zostałam oto posiadaczką daktylowca. Niestety jego końcóweczki, piękne pióropusze w odcieniu złotawej zieleni, zaczęły mi podsychać, pofatygowałam się więc po środek wzmacniający do sklepu ogrodniczego, skąd przywiozłam (o zgrozo! Maniaczka!) wymarzoną palmę arekę. Oto moja wielka trójca:




Sansevierię też w końcu dostałam- troszkę przypadkiem, stała taka zmarniała we wspólnym ganku, przestawiałam ją codziennie do światła, aż w końcu postanowiłam zabrać ją na leczenie do domu. Jeszcze nie wydobrzała do końca, długie miecze w wężowe pasy jeszcze są troszkę oklapnięte pomimo nawozu, dobrej ziemi i wilgoci, ale wraca do siebie. Marzyła mi się wężownica w kształcie różyczek- i tu również mogłam liczyć na Ukochanego, który przyniósł mi taką (znowu na odratowanie!) z opustoszałego mieszkania babci, którą teraz opiekuje się w domu mama Pana Męża. Rozetki wężownicy w połowie zamieniły się już w suszki, większość liści była już prawie biała.  Rozsadziałam je do dwóch małych doniczek- obie się przyjęły i już zazieleniły wyblakłe listki- cieszę się z tych nabytków tym bardziej, że roślina ta wytwarza tlen również w nocy i dzięki temu świetnie sprawdza się w sypialni.



Kończąc już powoli tę zieloną wyliczankę muszę wspomnieć o pięknym prezencie od przesypatycznej pani kwiaciarki z okolicy. Gdy któregoś razu zajrzałm do niej z Maluchem i opowiedziałam o skromnym jeszcze wtedy, ale już bardzo zadbanym domowym ogródku, postanowiła oddać mi kalanchoe i sedum makinoi. Kalanchoe przez chwilę więdła, ale teraz wypuszcza maleńkie białawe pączki, zwiastujące rychły rozkwit roślinki. Sedum ma się równie świetnie i wznosi ku słońcu mięsiste gałązki.



Mój Mąż również złapał botanicznego bakcyla! Kupiliśmy w ramach wyprzedaży malutkie bonsai z Ficusa retusa, które zainspirowało moją drugą połówkę do pracy nad prawdziwym bonsai- tylko i wyłącznie dla siebie kupił Pan Mąż Ficusa benjamina z zamiarem formowania go w stylu lasku.




Czasami patrzę dookoła i myślę, że tych doniczek zrobiło się stanowczo za dużo... Z drugiej strony jednak czerpię ogromną radość z filiżanki kawy wypitej w fotelu pod palmą kokosową, kibicowaniu pacjentom w powrocie do formy i z czystego piękna, jakie zdają się wprowadzać w nasze cztery ściany. Martwię się, że Maluszek wszystkie te kwiatki dosłownie i w przenośni "wysadzi" z doniczek, ale i z tym zmierzę się jeszcze za jakiś czas, na razie po prostu się cieszę i co rano robię obchód z niebieską konewką po brzegi wypełnioną odstaną przez noc wodą. Niech tak zaostanie, przynajmniej na razie- to w końcu moje własne dziecko uczy mnie żyć chwilą i uczepiać się chwil szczęścia- najlepszy mistrz Jedi na świecie;)

Dobranoc!

Brak komentarzy: