7.39. Otwieram oczy i przecieram je szybko słysząc Pieszczocha kwilącego obok na poduszce. Wchodzi Pan Mąż, już gotowy do wyjścia- daje nam po buziaku i znika gdzieś w szarudze jesiennej, która wita nas siąpiącym deszczem. Przewijam maluszka i ubieram się błyskawicznie, korzystając, że synek zajął się wiszącą zabawką w łóżeczku. "Nici ze spaceru"- myślę zawiedziona, bardzo cenię te parę chwil na oddech i przemyślenia. Już ubrana pędzę do kuchni, żeby przygotować dla Pieszczocha obiadek. Maluch chętnie mi towarzyszy siedząc w ikeowym foteliku do karmienia, który chwilowo zastał zamieniony przeze mnie w fotelik do zabawy z piankową poręczą i przyczepionymi do niej zabawkami. Stawiam go przy lodówce pozwalając brzdącowi na szaloną zabawę z magnesami-pluszakami.
Patrzę na zegarek, już 8.50- "Chyba się śpieszy...", ale spojrzenie na komórkę pozbawia mnie złudzeń. Biegnę do łazienki i włączam pierwsze pranie. Maluszek w tym czasie robi się wyraźnie głodny i chętnie wypija butelkę mleczka, po czym zapada w dwudziestominutową drzemkę. Kończy się pierwsze pranie, więc wieszam czyściutkie ubrania w łazience i od razu wkładam do bębna następne.
Maluszek budzi się w złym humorze, popłakuje, ale akurat odwiedza nas babcia i Pieszczoch zapomina dlaczego właściwie szlochał. Zaczynam rytualny zimowy przegląd szafy i wyrzucam stertę zniszczonych swetrów i bluzek, robię miejsce na swoich półkach i opracowuję nowy układ ubrań, kosmetyków pielęgnacyjnych i do makijażu. Łapię szybko cokolwiek na śniadanie, po czym rozwieszam mokre ubrania i wkładam pranie Maluszka. Babcia musi już iść- "...już po 10.00, muszę jechać do sklepu, potrzebujesz czegoś?". Szybka analiza lodówki... "Nie, dziękuję, mam wszystko", i mam też świadomość, że na pewno znalazłabym jakieś braki, gdybym mogła spędzić na sprawdzeniu dwie minuty, których teraz właśnie nie mam...
Pieszczoch wyraźnie źle czuje się przy tej pogodzie i znowu zaczyna trzeć oczy. "10.30....troszkę mało wytrzymał"- stwierdzam, ale kładę go do łóżeczka wtulonego w pluszowego misia, słodko pociągającego smoczek z rysunkiem owieczki na łące. Idę do kuchni i w mgnieniu oka rozpakowuję zmywarkę i rozwieszam ostatnie pranie. Gdy kończę patrzę na zegarek. 11.00! A ja właśnie na tę godzinę umówiłam się na skajpową chwilkę rozmowy z panem Geraldem z Australii, którego nie słyszałam już od przeszło dwóch tygodni. Już wstępne "Hello!" sprawia, że wymiana myśli z moim internetowym przyjacielem pochałania mnie bez reszty. Przez te 40 min, jakie udaje nam się dla siebie wygospodarować, poruszamy wiele tematów, jednym z nim było dochodzenie ile właściwie już się "znamy". Okazuje się, że w miarę możliwości rozmawiamy ze sobą dwa razy w tygodniu już od półtora roku. Dużo- zwykle takie "przyjaźnie" kończą się szybciej niż zaczynają, ale my szczęśliwie mamy wiele wspólnego i tysiąc tematów do rozmów. Lubię te spotkania, nie tylko ze względu na ukochany angielski- ten jeden człowiek po drugiej stronie kuli ziemskiej towarzyszył mi w osobliwy sposób przez całą ciążę i pierwsze miesiące macierzyństwa...
Kończę rozmowę i dokładnie cztery minuty później budzi się mój Pieszczoch. Tym razem promienieje, więc zabieram go do kuchni na wspólny posiłek- dla mnie cappuccino, dla Malucha przecier warzywny.
Gdy zaczynamy wybija południe, a ja już czuję się pozbawiona energii. Synek kaprysi i odmawia zupki, po paru chwilach zrezygnowana odstawiam przecier na później, a szkrab bawi się zadowolony w foteliku. Robię ostatnie porządki w szafie, głównie w kocach i rzeczach Malucha, potem siadam na chwilę do komputera, i bawiąc się ciągle z Pieszczochem wysyłam parę wiadomości do duszyczki, o której od dawna myślałam. Maluszek w tym czasie znowu robi się głodny i po butelce znowu zapada w króciutką drzemkę. Wystarcza na dopicie kawy i kawałek czekolady, który akurat zagościł w lodówce. Dzwoni moja mama i rozmawiamy przez parę minut. Wreszcie siadam na sofie. Jest cudownie miękka, zimna i biała do szaleństwa. Podciągam nogi i wtulam się w oparcie.
Pieszczoch znowu trochę marudzi po przebudzeniu. Udaje mi się go rozweselić i bawimy się na kanapie. Kiedy dochodzi trzecia przenosimy się do salonu, gdzie jedną ręką (drugą trzymając Malucha) zaczynam szykować powoli obiad dla Pana Męża. Postanawiam troszkę odświętnie nakryć do stołu, w końcu każdy dzień jest okazją by świętować. Stawiam na stole świece i układam zastawę. W międzyczasie bawimy się z Maluchem, który raz po raz radośnie wykrzykuje pełne zachwytu "Ach!" i "Ajeeeeeeeeeee...!".
Kiedy stół już jest nakryty, przenosimy się z powrotem do sypialni, gdzie rozkładam mu matę edukacyjną, bez efektu- wyjątkowo popadła dziś w niełaskę. Żołądek wykręca mi się z głodu, więc czekam niecierpliwie na Pana Męża. W końcu pojawia się w naszym niebie i przytula nas czule.
Pędzę do kuchni przygotować obiad. W końcu zwalniam bieg. "Coś się działo?"- pyta Pan Mąż. Zastanawiam się co odpowiedzieć. "Tak." stwierdzam krótko i nie ciągnę dalej, dopiero później opowiadam mu co nie co, kiedy całodzienne wydarzenia udaje mi się streścić w składnej odpowiedzi.
Pijemy wolno herbatę po obiedzie, chłonę spokój i niespieszność tej chwili... Później kąpiemy Maluszka i kładziemy spać, siadam na spokojnie do komputera...i nie wiem co napisać, w końcu nic się dziś nie działo...
Prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz